Na dzień 11 grudnia

Znanym epizodem naszego życia publicznego – jak się w następstwie okazało niemałym – była Olimpiada berlińska z 1936 roku i nasza Polska na jej stadionach reprezentacja. Sukces tam uzyskany był minimalny. Żadnego złotego medalu, trochę brązu, trochę srebra. Flaga Polska ani raz nie powiewała na maszcie olimpijskim.
Jednym z kandydatów na złoty medal olimpijski był między innymi Noji – pierwszorzędny długodystansowiec Polski.
Właściwie wszystko mówiło przeciw niemu jako ewentualnemu kandydatowi na zwycięski bieg. Posiadał nierówny chód, biegając chwiał się to w jedną, to w drugą stronę, jego głowa poruszała się jakby zupełnie nieosadzona. A jednak – dzięki żelaznej dyscyplinie, dzięki podziwu godnemu wysiłkowi, doprowadził samego siebie, swój organizm jako narzędzie upartej woli, do szczytowej formy w biegu na 10 tysięcy metrów. Został uznany jako odpowiedni i godny by zareprezentować na odcinku długodystansowym biegów 30 – to milionowy naród i barwy polskie.
W dniu startu był w znakomitej formie. Wszystko zapowiadało najlepszy bieg. Start i pierwsze dokonane przezeń rundy wróżyły zwycięski finisz. Oklaski biły gorące. Doping leciał z trybun. Nagle – w przedostatniej bodaj rundzie – pozostawał nieoczekiwanie w tyle. Dał się mijać po kolei innym. Dał się mijać tym, których poprzednio mijał. Pozostawał coraz bardziej za łańcuchem współzawodników. Ale w końcu – o wstydzie – począł się wycofywać chwiejącym się krokiem z pola bieżni, nie dobiegłszy mety nawet ostatni.
Porażkę tę – mimo męczeńskiej śmierci Nojego poniesionej w styczniu 1943 roku w obozie koncentracyjnym – pochwyciła legenda – prządka na swe krosna bajeczne i uczyniła symbolem uwieczniając w tak zwanym befsztyku Nojego swój żal za zawód, który sprawił nieosiągniętym sukcesem.
Cóż mianowicie się stało?
Odpowiada glossa, że nic nadzwyczajnego jak na psychikę polską typu emocjonalnego.
Noji – symbol porażki – wbrew wszelkim regułom i przepisom sportowej ascezy, wbrew zakazom nadzorującego lekarza, ot po prostu na skutek animuszu i jakiejś nieobliczalnej i i indywidualistycznie działającej fantazji, zjadł ni mniej ni więcej tylko cały befsztyk na śniadanie przedbiegowe. Klasyczny wybryk! Wielki sportowiec – indywidualista spożył posiłek o takim składzie pokarmowym, na jaki sobie może pozwolić jednostka w życiu codziennym, ale jakiego tknąć nie wolno osobie zmierzającej do osiągnięć ponadjednostkowych, do osiągnięć, które angażują wszystek zapas jej sił i nie dozwalają marnotrawić nawet ich minimum. Nie dozwalają, choćby w imię zaspokojenia potrzeb tak prymitywnych i tak bardzo ludzkich jak jedzenie i posilanie się.
Noji – zjawisko naturalne, codzienne i typowe dla wielkiego okresu naszych dziejów.
Zakulisy odsłaniające tryb życia naszych ekip na Olimpiadzie donoszą o tzw. „normalnym” dla nas, a niezrozumiałym dla zagranicy zjawisku, jak pijanie się i osobliwego rodzaju hulatyki wśród zawodników sportowców. W okresie, kiedy akcja olimpijska i walka najlepszych asów świata o pierwszeństwo z każdym dniem się potęgowała i wszystkie nerwy, zarówno widzów, jak przede wszystkim zapaśników, wprzęgała do ostatniej fibry, wśród ekip polskich nie tylko nie zamilkła prywata użycia, ale święciła triumf przyszłych klęsk. Noji stał w prądzie tego „polskiego” trybu życia i bycia i uległ mu. Uległ mu – i utracił bieg. Utracił tyle lat twardego treningu. Utracił Ojczyźnie swej laur olimpijski.
Mogę nie być zamiłowanym sportowcem – ale czuję palący wstyd na wspomnienie tej porażki kompromitującej cały Naród polski na odcinku wszechświatowych wystąpień sportowych. Tyle nam wniosła chluby wielka gra olimpijska na odcinku długodystansowych zapasów. Zaprzepaszczony z własnej winy, z chwilowego rozochocenia i niezastanawiającego się animuszu wielki bieg.
Życie moje jest również biegiem. Wieńcem, który należy zdobyć, jest mój wewnętrzny kształt, kształt osobowościowy jednostki wyrażony w dokonanym czynie zewnętrznym, w czynie całożyciowym.
Czy w tym życiowym biegu nie unosi mnie tak zwany polski temperament? Czy nie hołduję wybrykom niewinnym może skądinąd, które jednak mimo swej „nieszkodliwości” przekreślają całożyciowy trud? Czy w głodzie mego ciała, głodzie mojej krwi nie ma czegoś, co by nazwać również należało „befsztykiem Nojego”, tylko że już ściśle moim, tyczącym się wyłącznie mojej osoby?

Niektóre założenia – same w sobie najzupełniej oczywiste – gdy je przetransponować i przełożyć na język zasad i orzeczeń, gdy z nich w następstwie wyprowadzić właściwe konsekwencje wynikające z podłoża tych zasad, gdy nadto chcieć nimi wiązać i zobowiązywać psychikę poszczególnej jednostki – stają się przedmiotem ostrej zaczepki i gwałtownego zwalczania.
Tak jest z założeniem, które – mimo chcących je dyskredytować pociągnięć totalizmu – stanowi kardynalną zasadę całego uniwersalizmu, z założeniem opiewającym: pierwszeństwo całości przed częściami.
Gdyby tak zapytać kogokolwiek, komu się należy pierwszeństwo: części czy całości, gdyby zapytać, komu przyznać najbardziej podstawowe pierwszeństwo: jakiejkolwiek cząstkowości, czy też jej całości – to odpowiedź wypadłaby jednozgodna. Słowami Arystotelesa wyrażona brzmiałaby: „to gar holon proteron” – całość jest pierwsza od części.
To jest takie oczywiste.
Gdyby na przykład pod tym kątem widzenia zanalizować dopiero co przytoczony epizod z wystąpienia naszej ekipy olimpijskiej – zasada sama i naruszona fatalnie konsekwencja tejże zasady stają się oczywiste i tak wyraziste, że o ich prawdziwości i przedmiotowości, mimo tysiąca trudności, które im przeciwstawia współczesny indywidualistycznie nastawiony świat, wątpić niepodobna.
„Wilczy żołądek” Nojego był li tylko częścią w nim samym, tak jak jest nią w każdym z nas, li tylko jednym z organów wchodzących w skład całości jego organizmu. Całością właściwą był Noji sam – on jako konkretna jednostka, on jako złożona z ciała i duszy, z jaźni i organizmu całość jednostkowa.
Jednostka jakakolwiek wstawiona w rolę Nojego mogła była – abstrakcyjnie rzecz rozpatrując – postąpić li tylko w myśl dwu wyłączających się wzajemnie zasad: albo w myśl zasady „całość jest pierwsza od części”, albo w myśl zasady „część jest pierwsza od całości”.
Gdyby była dała się spowodować pierwszą z tych zasad, nie posiliłaby się befsztykiem. Odrzuciłaby nęcenie. Całość zadań ją czekających, względnie ściślej rzecz biorąc zadanie czekające własną „całość”, nie pozwoliłyby jej na taki krok. Oczywistym bowiem byłoby jej, że niełatwo strawny posiłek mięsny pochłonąćby musiał również niemały zapas tych sił, które nagromadziła długą ascezą treningu, i że utrata tego zapasu w chwili wysilania się organizmu na najwyższy fizyczny wyczyn, musiałaby spowodować kompletne fiasko.
Noji postąpił w myśl drugiej zasady. Posiliwszy się befsztykiem uwzględnił jedynie część swych potrzeb biologiczno – humanistycznych. Im nadał tytuł pierwszeństwa i ostatecznie decydującej wykładni. Uwzględnił część, którą co prawda należało nawet w warunkach olimpijskich uwzględnić – ale z zachowaniem właściwej hierarchii. Z zachowaniem ściśle określonego podporządkowania jednych potrzeb drugim, a wszystkich potrzeb prymatowi całości. I w tym uchybił. Nie stawiając tej „części” i zaspokojenia jej potrzeb harmonijnie w całości własnego „ja”, w całość potrzeb i zadań go czekających – dogodził wyłącznie apetytowi, a przez to dogodzenie części zwichnął formę szczytową całości. Z całością po prostu się nie liczył. Ona nie była mu „pierwszą” w jego obliczeniach, nie była „przed częściami”, ani jej potrzeby nie były pierwsze przed potrzebami nie tylko tej czy owej części, ale wszystkich w ogóle części – i dlatego utracił swój wielki bieg. Dlatego na nic mu się nie zdały wszystkie lata twardego treningu, dlatego ojczyźnie przepadł międzynarodowy wawrzyn sławy.
Całość musi być pierwszą od części – a odwrotność tej zasady jest zgubą całości.
To jest takie oczywiste.
Metafizyczne uzasadnienie tej zasady wymaga rzecz oczywistą wykładu i traktatu ontologicznego. Ale nas obchodzi praktyka. Nas obchodzi zbawienność względnie zgubność zasady w życiu jednostki.
Prąd indywidualizmu rzeźbiący psychikę ostatnich stuleci zdołał wpoić opinii publicznej zasadę, że część jest pierwsza od całości, że należy uwzględniać potrzeby części przed potrzebami całości, że całość była, jest i będzie zawsze zjawiskiem wtórnym i jako taka zbędnym, gdy chodzi o wartości podstawowe i jedynie niezbędne.
Prąd totalizmu przeszedł w drugą krańcowość i uczynił część rzeczą zbyteczną, nazwał jednostkę w życiu społecznym zerem, niczem, czymś zbędnym. Przekreślił ją i uczynił zjawiskiem, bez którego całość istnieć może i istnieje.
Uniwersalizm kroczy trudną do utrzymania w praktyce granią między jednym a drugim. Część nie jest niczym; całość nie jest wszystkiem. Całość urasta częściami i nimi stoi – a mimo to nie części formują całość, lecz całość formuje i nadaje kształt częściom.
Jakimi zasadami jest wypełniona podświadomość moja? Która z tych dwóch zasad prym w niej dzierży i rej wodzi? Podświadomie?

Czyż nie wiecie, że gdy zawodnicy biegną na stadionie, wszyscy wprawdzie biegną, lecz jeden tylko otrzymuje nagrodę? Przeto tak biegnijcie, abyście ją otrzymali. Każdy, który staje do zapasów, wszystkiego sobie odmawia; oni, aby zdobyć przemijającą nagrodę, my zaś nieprzemijającą. Ja przeto biegnę nie jakby na oślep; walczę nie tak, jakbym zadawał ciosy w próżnię, lecz poskramiam moje ciało i biorę je w niewolę, abym innym głosząc naukę, sam przypadkiem nie został uznany za niezdatnego.
1 Kor. 9; 24 – 27.

1 responses to “Na dzień 11 grudnia

Dodaj komentarz